27/01/2025
Czy lekarz weterynarii pracujący „z powołania” powinien być do dyspozycji 24 godziny na dobę?
Lek.wet. Katarzyna, autorka profilu Nekovet - Koci Weteryniorz, opowiada o realiach pracy w całodobowej klinice dla zwierząt oraz o tym, jakie konsekwencje może mieć życie w ciągłej gotowości...
--
„Od 10 lat pracuję w całodobówce: dnie, noce, święta, nie-święta. Nie narzekam, to mój świadomy wybór; z czasem nauczyłam się, z czym on się wiąże, ale powiem wprost: naprawdę łatwo stracić równowagę.
Opowiem Wam o moim najdłuższym dyżurze w życiu – i o tym, jak się skończył. Będzie dużo gwiazdek, bo zwykłam nazywać rzeczy po imieniu.
*
To był jeden z „tych” tygodni – totalny zapier**l. Pacjent za pacjentem, emergency za emergency – ot, prawo serii, plus mam talent do ściągania ciężkich przypadków. Siedmiogodzinny dyżur rozpoczęty o dziewiątej rano, kończył się mocno po północy. Wychodziłam z kliniki o pierwszej czy drugiej w nocy, wracałam rano na ósmą. Nie było łatwo, ale dawałam radę. Zawsze. Przecież trzy godziny snu to wystarczająca ilość.
Wreszcie nadchodzi niedziela – nocka. Znienawidzona przez wszystkich, bo oznacza 16 godzin w przybytku, ale jestem odważna – biorę te zmiany, lubię, jak się dzieje.
Przed rozpoczęciem dyżuru pytanie do kolegów: „Jak tam?”. „Spokój!” – odpowiadają. „Ta...” – myślę sobie – „Poczekajcie, niech tylko przestąpię próg gabinetu...”.
I oczywiście, miałam rację. Na start rozszerzenie żołądka – jazda, sondujemy. Udało się, będzie żył. Potem kilkanaście sraczek, kaszelków oraz kleszczy – żeby uśpić moją czujność i dać nadzieję, że najgorsze za mną.
Wtedy wjeżdża napad padaczkowy – na szczęście szybko się ogarnął. Zjedzone dziwne rzeczy – udało się wyrzygać. Babeszjoza, już w zaawansowanym stadium – kurde, będzie ciężko.
Nagle robi 23.00 – jasna cholera, muszę zająć się pacjentami w szpitalu.
Ledwo udaje mi obrobić szpital, kiedy wpada pies z obrzękiem płuc. Kardiogenny, powinien się ustabilizować, ale jak na złość nie ma zamiaru.
Całą noc bieganina od jednego pacjenta do drugiego.
O 7:55 rano stan psa z obrzękiem pogarsza się, sytuacja robi się beznadziejna. W tym samym momencie do gabinetu wpada kobieta, krzycząc, że jej berneńczyk krwawi z rany po zabiegu chirurgicznym – szybko oceniam sytuację, nie ma aktywnego krwawienia – każę czekać, muszę jak najszybciej wrócić do zwierzaka z obrzękiem. Kobieta krzyczy na mnie, że mam ją natychmiast obsłużyć. Kończy mi się cierpliwość – unoszę głos, ale właścicielka nie ma zamiaru odpuścić. Zamyka buzię, dopiero gdy widzi, jak reanimuję obrzękowego psa.
Nie udało się, pacjent nie przeżył.
Kilka minut później w końcu przyjmuję rozgoryczoną właścicielkę berneńczyka – oczywiście okazuje się, że pies skakał i biegał mimo zalecenia ograniczenia ruchu, szew poszedł, naczynko rypło, ale oczywiście według pani – wszystko wina operatora.
Nagle wpadają ludzie z półprzytomnym psem na rękach. Blady jak cholera, krwawienie do jamy otrzewnej. Na szczęście pojawiła się już poranna zmiana, więc przekierowuję do nich berneńczyka, a sama dzwonię do chirurgów, że na dzień dobry muszą przyjąć dodatkowy zabieg.
Jest 8:50, a ja przypominam sobie, że obiecałam koledze lek-wetowi, że po odespaniu (ha ha, kiedy?) dzisiejszego dyżuru, przyjadę popołudniu pomóc w drugiej placówce. Zaciskam zęby i szykuję psa do zabiegu. Otwieramy.
Guz na pół psa, pęknięty – nie ma szans, nacieka na aortę, nerki, na wszystko. Właściciele nie przyjmują tego dobrze. Eutanazja. Załatwiamy formalności, sprzątamy salę. Ja nadrabiam niedokończone czynności w szpitalu, obdzwaniam ludzi. Robi się 13:00. Nie opłaca mi się wracać do domu, przecież obiecałam, że pomogę.
Prysznic biorę w pracy, jem jakieś dziadostwo – pierwszy posiłek od 20 godzin. I działam dalej, półprzytomna stawiam się na kolejny dyżur.
I od razu sajgon: pacjent w trakcie lewatywy zatrzymał się oddechowo, więc stres i walka o powrót do żywych. Tym razem zabieg się udał, zwierzak przeżył. Uff... Mam ochotę położyć się na kafelkach i zasnąć. Byle do 22…
21:30 mój stały pacjent z podejrzeniem ciała obcego. Nosz ku*wa żart.
Przewozimy do głównej placówki, otwieramy.
Wychodzę z pracy przed trzecią w nocy. Byłam w pracy ciągiem ponad 32 godziny...
Pod koniec myślałam tylko, że albo skończę w szpitalu psychiatrycznym, albo zadyndam, albo spróbuję sobie pomóc.
Wybrałam opcję trzecią. Następnego dnia znów byłam w pracy o ósmej, ale z silnym postanowieniem, że muszę coś zmienić.
*
Zrobiłam sobie kilka tygodni przerwy od pracy, aby trochę spojrzeć z boku na siebie i swoją sytuację, zastanowić się – co ja k*rwa robię.
Praca w całodobówce, choć ekscytująca i pełna wyzwań, to były ciągłe nadgodziny. Nie miałam, kiedy zjeść, wysikać się, spać, żyć. Czasem nie miałam kiedy nakarmić własnych kotów – musiał do nich przychodzić ktoś z zewnątrz. W ciągu trzech miesięcy pracy straciłam ponad 10 kg – z nerwów i braku czasu na zdrowe posiłki. Dopajałam się glukozą, żeby funkcjonować. Po pół roku moja depresja sięgnęła zenitu aż do myśli samobójczych, zaburzenia lękowe szalały tak, że ciężko było wyjść z domu, a trzęsące się łapy utrudniały funkcjonowanie.
Zrozumiałam, że żeby dobrze pracować, nie mogę zapieprzać 30 godzin non stop, przespać się przez trzy, a potem wstać i pracować dalej – to nie jest w porządku ani wobec mnie, ani wobec moich pacjentów. Umówiłam się z lekarzem – gdy robi się za ciężko, za dużo, kiedy przestajemy dawać radę, trzeba zgłosić się do specjalisty.
Terapia pozwoliła mi przestać się wstydzić, wyrzucać sobie, że potrzebuję odpocząć. Nie jestem bogiem i nigdzie nie było powiedziane, że mam zapieprzać 24 na dobę.
Po przerwie, na pół etatu poszłam do „normalnej” przychodni i dopiero po roku wróciłam do całodobówki, ale mądrzej.
Nadal work-life balance nie jest moim drugim imieniem, ale już wiem, że stawianie granic nie czyni mnie gorszym lekarzem.
Dlatego – koledzy z branży (oraz spoza branży, każdy z nas ma swoje małe piekiełko zawodowe) – olejcie komentarze, że „dobry weterynarz zawsze przyjmie po godzinach”.
Waszym prawem jest wyjść z pracy, zamknąć drzwi na klucz, wyłączyć telefon i naprawdę mieć wszystko gdzieś. Człowiek zmęczony, który rzyga swoją pracą, przestaje być dobrym lekarzem.
Najważniejsze to móc przed samym sobą przyznać, że robi się wszystko najlepiej, jak się potrafi. Zamiast przeklinać swoją pracę – wyrobić sobie taki system, który umożliwi zachowanie równowagi, zarówno tej fizycznej, jak i psychicznej. I pozwoli być... Szczęśliwym.
Dbajcie o siebie."