19/09/2025
*****
Blog time!
Niektórzy chcieliby zobaczyć, jak wygląda normalny dzień weta. A no, mniej więcej tak:
Wstaję rano - za późno i wraz z żoną ogarniamy zwierzęta i nasze formy larwalne. Ogarnianie obejmuje próby nakłonienia do wyjścia z łóżka, próbę przewidzenia czy banan ma być w całości czy pokrojony, czy może obrany i ponownie sklejony. Dodatkowo należy dopilnować, żeby inwentarz zjadł ze swojej miski, bez inwazji na miski cudze, tudzież stół z przynależnościami.
Po ok 20 minutach porzucamy negocjacje i brutalną siłą usuwamy formy larwalne z łóżek. Tzn. średnią z nich, bo najstarsza już od 30 minut nigdzie się nie śpiesząc myje zęby, a najmłodsza biega z owsianką rozsmarowaną po całej powierzchni ciała.
Po rozparcelowaniu form larwalnych w placówkach oświatowych. Jadę do pracy. Oczywiście nie zjadłem śniadania i nie wypiłem kawy, bo nie chciało mi się wstać wcześniej, a czasu mam tyle żeby zajechać na styk do roboty.
W drodze słucham muzyki - jeżeli jestem zdenerwowany to brutalno-metalowej, jeśli przygnębiony to takiej z mojej emo fazy, a jak chcę pośpiewać to to co wyżej plus różne rzeczy pomiędzy.
Zajeżdżam pod firmę i mam jeszcze 5 minut, żeby wpaść do piekarni po jakąś bułkę w połowie wypełnionej powietrzem. Ma też ziarenka więc pewnie jest dobra na wypróżnianie. Walczę chwilę ze sobą żeby nie kupować energolca. Przegrywam. Skoro już przegrałem to wezmę też pączka. Nie zmieni to znacząco gorzkiego smaku porażki.
W drodze z piekarni do przychodni zjadam bułkę, bo potem nie będę miał pewnie czasu.
Idąc wprowadzam się w nastrój, słuchając death coru albo black metalu. Lubię, kiedy świat płonie.
Pod przychodnią już stoją ludzie. Na zewnątrz, mimo że koleżanka otwarła już poczekalnię. Mówię “dzień dobry”, w myślach dodaję “że tak pozwolę sobie skłamać”.
Wchodzę do przychodni.
Przebieram się w mundurek, wlewam kawę do kubka. Wzdycham i rytualnie wołam (ale cicho) “kurrrwaaa!”. Przyjmuję firmowy uśmiech nr 5. Zakładam swoją ekstrawertyczną maskę i idę przyjmować.
O przyjmowaniu nie ma co się rozpisywać. Wizyty internistyczne, usg, echo, szeroko pojęta diagnostyka, to mój dzień powszedni. Czasem jakaś drobna chirurgia - chirurgia jest be.
W tzw. międzyczasie przypominam sobie o kawie. Jest zimna ale i tak wypijam. Potem kolejno przyjmuję, uciekam do biura aby tam przeżyć małe załamanie nerwowe i atak histerii. Przyjmuję. Widząc opiekuna, z którym nie mogę się dogadać uciekam do kibla, bo są takie osoby przez które chce mi się sra… znaczy się które pobudzają moje jelita do pracy. Przyjmuję. Zjadam bułkę, popijając energolcem - obiecuję sobie, że już więcej tego gówna nie kupię. Przyjmuję. Udaję, że nie widzę tego stosu telefonów do oddzwonienia. Przyjmuję…
Fajrant! Ściągam maskę i ponownie jestem nieśmiałym introwertykiem. Na parkingu zaczepia mnie pani, której nie poznaję. Po wymianie uprzejmości nie pozwalam na rozwój opowieści o psie, który został w domu bo pani nie chciała go stresować i zapraszam do przychodni. Tam koledzy na pewno pomogą, bo ja się bardzo śpieszę do psa. To, że do swojego własnego to nieistotny szczegół
Jadąc do domu paruję z nagromadzonych emocji. Im bliżej domu, tym niższy poziom adrenaliny i czuję narastające zmęczenie.
W domu łączę siły z Weroniką i ogarniamy postacie larwalne, realizując “najwspanialsze co nas spotkało” czyli zadania rodzicielskie. Jeśli mamy szczęście to ok 22:00 mamy wolne i staramy się odwlec konieczność pójścia spać. Bo gdy już pójdziemy spać, to już za chwilę…
Wstaję rano - za późno i wraz z żoną ogarniamy zwierzęta i nasze formy larwalne…
***
Przypominam, że nie należy wszystkiego co piszę traktować poważnie :P To dla tych, którzy mijają się z moim poczuciem humoru ;)